literature

Przypadek Wuja Herberta, odc.2

Deviation Actions

Bjornieman's avatar
By
Published:
506 Views

Literature Text

Nie wiem, co takiego zrobiłem, ale przy śniadaniu ciotunia doktora Derby’ego patrzyła na mnie wybitnie nieprzyjaźnie. Ani nie przypaliłem dywanu cygarem, ani nie hałasowałem w nocy, ani nawet nie usiadłem przypadkiem na jej kocie (którego zresztą nie miała, dziękować Bogu… Koty to wyjątkowo wredne i dwulicowe sierściuchy, potrafiące bezwstydnie zlać ci się na nogę, gdy akurat trzymasz takiego na kolanach i drapiesz między uszami). Tak czy siak, gdyby nagle z piwnicy wylazł ten cały Claphead ze swoją obstawą, rzuciłbym mu ciotunię na pożarcie jako pierwszą, a doktorek zapewne nawet by mi podziękował. Zatem, postanawiając zejść upiornemu babsztylowi z drogi, udałem się do miejskiej biblioteki.
Wertowałem pożółkłe papiery i mikrofilmy do późnego popołudnia. Postanowiłem nawet celowo spóźnić się na herbatkę, zachodząc po drodze do pierwszej włoskiej knajpy jaką znalazłem. Włosi, z tego co było mi wiadome, nie przejęli od Brytoli owego cokolwiek irytującego zwyczaju, docenianego chyba tylko przez paniusie w wieku ciotki Edny, które mogły sobie wtedy bezkarnie plotkować. Wierzyć mi się nie chciało, że kiedyś w tym mieście ktoś miał jaja wystarczająco wielkie, żeby pokazać Angolom, gdzie mają sobie wsadzić swoją herbatkę, i wywalił cały świeżo przywieziony zapas do zatoki.
Musiałem wyglądać dość dziwnie z notesem w jednej ręce i grzebiącym w talerzu z penne widelcem w drugiej, ale choć raz chciałem być tytanem pracy. Zwłaszcza, że tu chodziło o rodzinę – stukniętą i dyskretnie ignorowaną przez całą resztę gałąź, ale ciągle rodzinę. Zastanawiało mnie, dlaczego mój wuj i doktorek mieszkali zgodnie w jednym domu przez tyle lat – bo szczerze wątpiłem, że chodziło li tylko o akademicką przyjaźń i współpracę. Istniały na tej ziemi rzeczy, których nie akceptowaliśmy nawet w Nowym Jorku, mimo, iż co bardziej nawiedzeni kaznodzieje z małych miasteczek nazywali nas Babilonem, Sodomą, Gomorą i kilkoma innymi barwnymi nazwami (gorszą sławę miał chyba tylko Nowy Orlean, gdzie rzekomo lewy burbon lał się strumieniami, a po ulicach Francuskiej Dzielnicy latały półnagie dziewczęta… Musiałem się tam wybrać, i to jak najszybciej). A myśl, że wujaszek Herb nie znalazł sobie żony nie tylko ze względu na pracoholizm i ekscentryczne poglądy, napawała mnie pewnym dyskretnym obrzydzeniem.
Claphead nie należał do przesadnie ostrożnych – wśród wyssanych z palca artykułów w lokalnych brukowcach trafiłem na coś ciekawego. Robotnik z walcowni został napadnięty wieczorem przez kilku podejrzanych delikwentów, jednego z nich znokautował z przesadnym skutkiem i zwiał. Co bardziej zastanawiające, policjanci nie uwierzyli mu, kiedy znaleźli zwłoki. Były bowiem nieświeże, co zaskoczyłoby mnie, gdybym nie znał kulis tego całego cyrku. Poza tą spektakularną wpadką Woskowy Łeb zdawał się unikać pismaków i śledczych. Ot, kilka zaginięć tu i tam, zwalonych na karb zbyt wysokiej wypłaty i podrzędnych rzezimieszków, którzy o niej usłyszeli.
Dokończyłem więc moje penne po kurewsku (przynajmniej tak moja marna znajomość włoskiego odszyfrowała nazwę owego makaronu z anchois i oliwkami) i wróciłem do uroczego domku przy cmentarzu. Konsekwentnie unikając odpowiedzi na pytanie, gdzie podziewałem się przez cały dzień, zamknąłem się w pokoju, rozłożyłem na stole mapę i począłem zaznaczać miejsca wszystkich dziwnych zajść z ostatnich trzech lat. Dla porównania zakreśliłem też swoje obecne położenie i miejsca opisane w albumie z wycinkami. Poślizgnięcie się na czerwonym śledziu bywało czasami bolesne, zwłaszcza w takich sprawach. Licznik zwłok nadal tykał, a Claphead miał swoje plany, w których realizacji musiałem mu przeszkodzić.
Przyjrzałem się mozaice krzyżyków i przerośniętych kropek pokrywającej mapę i dostrzegłem coś. Najwidoczniej noszenie głowy pod pachą wpływało negatywnie na przebiegłość lub chęć ruszania tyłka z kryjówki, bo niemal wszystkie zajścia, które mogłem powiązać z tym kanadyjskim popieprzeńcem, trzymały się ściśle North Endu. Bodaj najgorszego, najbardziej zapadłego zadupia w całym tym cholernym mieście. Bronx przy bostońskim North Endzie to był luksus.
Profilaktycznie naładowałem czterdziestkę piątkę i zostawiłem ją na wierzchu. Włącznie z zapasowymi magazynkami. Jeśli Woskowy Łeb wiedział, czego chciał, to zapewne miał też w planach się po mnie pofatygować. A nie miałem zielonego pojęcia, ile kul mógł wytrzymać. Dla relaksu zabrałem się za lekturę „Weird Tales”. Houdini kończył zaczętą miesiąc temu historię i ciągnąc temat, rozprawiał się z oszustami od wirujących stolików na poważnie (sam już nie wiem, kto jest gorszy – doktorzy od czubków czy szarlatani od wywoływania duchów), a ten nudziarz z Rhode Island, Lovecraft, wreszcie się wysilił i napisał coś nie dość, że konkretnego, to i zabawnego przy okazji. W końcu, cholera jasna, jak można było puścić się z małpą? Przecież to było jeszcze bardziej niemożliwe niż postawienie na nogi kilku truposzy… Choć, prawdę mówiąc, uznawałem całą historię z Clapheadem za cokolwiek dętą i pewien byłem, że w plątaninie śmierdzących uliczek North Endu trafię na szmuglerów i bimbrowników, a nie bezgłowego Kanadyjczyka i jego podobno martwą świtę. Tym pierwszym przynajmniej szkodziły kulki kaliber .45, problem w tym, że mieli swoje, i to zapewne w ilościach wystarczających do obdzielenia kilkudziesięciu wścibskich twardzieli-debiutantów.
Kolejny problem stanowiło wejście i wyjście w jednym kawałku – na Manhattanie, jak makaroniarze albo Polacy szmuglowali gorzałę, to robili to tak, żeby ich nikt nie widział. Na Bronksie waliło ich, czy ktoś ich widzi, czy nie – wyciągali klamki i robili policjantom z tyłka jesień średniowiecza. A, jak już mówiłem, Bronx przy North Endzie to mały pikuś. Musiałem udawać niepozornego i nieszkodliwego głupka, co, biorąc pod uwagę, że z rana pozbyłem się zarostu, a wymiarowo nie wyglądałem jak trzydrzwiowa szafa (w przeciwieństwie do mojego dobrego kumpla Jima Carsona, ksywa „Dzikus”, noszącego się jak Dziki Bill Hickok boksera i knajpianego bramkarza), wcale nie było trudne. Jednak jeżeli miałem dostać się w pobliże ewentualnej kryjówki Clapheada, rżnięcie głupa mogło nie wystarczyć. Albo mogłem zostać królikiem doświadczalnym, albo lokalni bandyci mogli mnie zwyczajnie odstrzelić – tak czy owak, jedno i drugie było mi nie po drodze.

Obudziłem się po dziewiątej. Taryfiarz bardzo niechętnie zawiózł mnie na sam kraniec North Endu, po czym zainkasował zapłatę i zmył się tak szybko, jak tylko mógł. Kamienice wyglądały całkiem na czasie, ale wystarczyło, że minąłem dwie przecznice i całe dobre wrażenie szlag trafił – rozpadające się chałupki pamiętały chyba jeszcze czasy Mayflower i polowań na czarownice, a bruk rozłaził się we wszystkie strony, upstrzony błotnistymi kałużami. Brudne dzieciaki włoskich imigrantów patrzyły na mnie ciekawskim wzrokiem, a ja zacząłem żałować, że nie wyposażyłem się w moje ulubione cukierki pomarańczowe. Przekupstwo niekiedy czyniło cuda – jak w przypadku Frankiego Ryby, który za pięć dolców sprzedawał mi całkiem ciekawe informacje, a za dwadzieścia pewnie dorzuciłby jeszcze własną matkę, Bóg raczy wiedzieć po co.
-Hej, dzieciaki… - zagadnąłem przyjaźnie. – Nie widziałyście może jakichś dziwnych ludzi kręcących się po okolicy?
Popatrzyły na mnie jak na przybysza z innej planety. Wyglądało na to, że musiałem przejść na włoski i zrobić z siebie pośmiewisko.
-Nie widzieliście tutaj jakichś dziwaków? – zapytałem ponownie.
Dzieciaki jeszcze raz spojrzały na mnie, po czym pucołowata dziewczynka wskazała palcem na błotnistą uliczkę wiodącą między rozpadające się chałupy.
-Tylko signora i signorę Peters. Dość często tutaj przychodzą. Zamykają się w tym domu o tam, tym z zabitymi oknami, i potrafią siedzieć tam całe dnie.
-A żadnych żołnierzy tutaj nie widzieliście?
-Żołnierzy, signor? – zapytał mnie zasmarkany sześciolatek. – Nie. Ale signor Peters… On jest malarzem. Maluje różne paskudztwa, mama mi mówiła, żebym na nie nie patrzył, bo będą mi się śniły po nocach.
Ruszyłem w głąb labiryntu uliczek, szukając domu tego całego Petersa. Miałem wrażenie, że nawet jeśli nie miał nic wspólnego z Clapheadem, mógł powiedzieć co nieco na temat tajemniczych zaginięć. Przedzierałem się przez kałuże i góry śmieci, gdy nagle kątem oka zauważyłem za sobą jakiś ruch.
Instynktownie uchyliłem się i odwróciłem, wyciągając spod płaszcza czterdziestkę piątkę. Delikwent w kaszkiecie i przepoconym podkoszulku zatrzymał się jak wryty, trzymając nad głową kawał dość solidnej deski. Nic dziwnego – w końcu prawie wsadziłem mu lufę Colta w nos.
Wyglądał na miejscowego, do tego chyba przejętego moją obecnością. Spojrzałem na niego paskudnie i wycedziłem:
-Rzuć to.
Posłusznie upuścił dechę i cofnął się o krok.
-Kto cię nasłał? Gadaj, bo świerzbią mnie palce i cholernie mi się spieszy.
-Cze…cze…czego chciałeś od dzieci?!
-Pytałem o drogę. – burknąłem. – Kim jest ten Peters?
-Ta…ta…taki jeden… „Artysta”… Cho…chory sukinsyn i tyle.
-Podobno ktoś tu porywa ludzi po zmroku. Wiesz coś o tym?
-Policji to nie obchodzi… Ludzie znikają z własnych domów, a oni nie chcą nic zrobić…
-Jak to „z własnych domów”?
-To przez te przeklęte piwnice… W prawie każdej są zamurowane przejścia i studnie, prowadzące nie wiadomo gdzie. W tych domach, z których zniknęli ludzie… Coś przebiło się do piwnic z tych przeklętych podziemi.
-Jasne. – mruknąłem. – A teraz spieprzaj stąd i nie plącz mi się pod nogami.
Mówią, że strach dodaje ludziom skrzydeł. Patrząc na uciekającego w popłochu makaroniarza uznałem, że coś w tym jest – mało nie połamał nóg, przeskakując między stertami śmieci.
Stanąłem wreszcie przed rozpadającą się chałupą o oknach zabitych deskami. Nacisnąłem na klamkę – zamknięte. Obszedłem dom dookoła, jednak nie znalazłem żadnego innego wejścia. Na szczęście pod nogami walał mi się lekko zardzewiały pręt, który ochoczo wykorzystałem do podważenia desek i sforsowania okna. Wspiąłem się na parapet i zeskoczyłem na skrzypiącą posadzkę.
Peters rzeczywiście malował paskudztwa. Cmentarze, potwory pożerające zwłoki, wisielcy i krypty – wszystko niepokojąco rzeczywiste. Sięgnąłem do kieszeni po latarkę – w końcu, jak to mówią, przezorny zawsze ubezpieczony. Zszedłem do piwnicy, sięgając w połowie schodów po czterdziestkę piątkę. Po obejrzeniu „dzieł” wywieszonych w korytarzach domu miałem niemiłe przeczucie, że Peters miał z Clapheadem do czynienia i, co gorsza, chyba go polubił.
Makaroniarz nie kłamał – na środku piwnicy znajdowała się wysoka na sześć cali studnia o średnicy dobrych pięciu stóp, przykryta drewnianą pokrywą. Z trudem uniosłem ją i zajrzałem do środka. Potem znów opuściłem wielką drewnianą klapę i rozejrzałem się wokół.
Potrzebowałem liny, żeby dostać się na dół. Niestety żadnej nie było pod ręką, więc postanowiłem pobuszować nieco po domu, chcąc znaleźć cokolwiek. Wspiąłem się aż na poddasze – oprócz pająków, zakurzonych kufrów i nikomu niepotrzebnych starych gratów udało mi się znaleźć co trzeba. Uwiązałem linę do pierwszej wystającej i dostatecznie solidnej rzeczy – poręczy schodów, uniosłem klapę i podparłem ją ściągniętym z parteru krzesłem, po czym zszedłem w głąb podziemi, w których mogło się kryć cokolwiek.
Już prawie byłem na dole, gdy usłyszałem przeciągły trzask, lina nagle się rozluźniła i poczułem, że spadam. Wylądowałem na mokrych kamieniach, unosząc rękę z latarką tak, by przypadkiem nie wyrżnąć nią o ziemię. Koniec liny upadł obok mnie, a zaraz po nim – krzesło, którym podparłem klapę. Donośny łoskot i trzask odbiły się echem po starych, kamiennych tunelach. Krzesło poszło w drzazgi, a ja znalazłem się sam w ciemności, z latarką, pistoletem i dwoma zapasowymi magazynkami.
Najpierw usłyszałem daleki chrobot i skrzek. Profilaktycznie skierowałem się w przeciwną stronę – cokolwiek wydawało te dźwięki, wolałem uznać za nieprzyjazne i kuloodporne. Stęchlizna wisiała w powietrzu, a kamienne ściany pokrywała wilgoć i pleśń – byłem niemal pewien, że jeśli Claphead nie był wymysłem doktorka, to krył się właśnie w tych tunelach. Rozglądałem się na boki, z latarką w jednej ręce i spluwą w drugiej, gotowy do nafaszerowania ołowiem czegokolwiek, co mogło na mnie wyskoczyć z ciemności. Atmosfera nie wprawiała mnie w szczególnie dobry humor – pchałem się nie wiadomo gdzie, nie wiadomo po co… I czy było stąd jakiekolwiek inne wyjście, też nie wiedziałem. Mogłem oberwać kulkę od niezadowolonego bimbrownika, zostać pożarty przez szczury, bohomazy Petersa albo Clapheada i jego potworki. Tak czy siak, sytuacja była parszywa jak stary żebrak pod kościołem Św. Pawła Apostoła przy Dziewiątej Alei.
W oddali dostrzegłem coś – odblask światła na wilgotnych kamieniach, na pewno nie pochodzący z mojej latarki. Pochyliłem się, schowałem wyłączoną latarkę do wewnętrznej kieszeni płaszcza i podpierając ręką prawy nadgarstek ruszyłem skulony w jego stronę.
-Przyznaj, Herbercie… Nareszcie, po ośmiu długich latach, zdołałem stworzyć i udoskonalić moją armię na tyle, by rzucić Niemców na kolana. A jest w tym i twoja zasługa, wcale niemała.
Zatkało mnie. Albo jakiś samozwańczy generał z garnkiem na łbie gadał za rogiem do swojego wiernego adiutanta-marionetki, albo faktycznie znalazłem Clapheada. Tak podniosły ton nie należał zwykle do przeciętnego oprycha. Raczej do kogoś, komu w pewnym momencie życia na łeb spadło wielkie pudło. Albo sufit. Albo samolot. Albo wszystko na raz.
-Zwariowałeś, Eryku… Twój szalony plan nie ma żadnych szans powodzenia! A nawet jeśli wyruszysz na tę krucjatę, co zrobisz ze mną?!
-Cóż, Herbercie… Okazałeś się niezwykłą kopalnią wiedzy, nawet, jeżeli nie byłeś skory dzielić się nią z własnej woli…
Wyjrzałem ostrożnie zza winkla. Korytarz mierzył jakieś piętnaście stóp i kończył się całkiem sporych rozmiarów salą oświetlaną kilkudziesięcioma lampami gazowymi. A mniej więcej na środku, żwawo gestykulując, stał jegomość w wytartym wojskowym płaszczu i z pękiem rurek (bądź też kabli – stał dość daleko ode mnie, a podejść i przyjrzeć się raczej nie mogłem) wyrastającym z potylicy. Naprzeciw niego znajdował się dziwaczny kokon, rzucony niedbale na wózek inwalidzki.
-Eryku… Wojna się skończyła. Wygraliśmy. Twoje plany nie mają już sensu. – kokon wił się przy każdym słowie, co przekonało mnie, iż mój wujaszek w dziwaczny sposób przetrwał, jednak w stanie niezbyt godnym pozazdroszczenia.
-Nie, Herbercie! – krzyknął histerycznie zadrutowany delikwent. – Dla tych ludzi życie to tylko schlacht und blut, walka i krew! Nigdy nie porzucą swoich chorych snów o tysiącletnim cesarstwie… A jeżeli chcą walki, ja im ją dam. W nadmiarze! Utoną wśród ciał własnych żołnierzy i cywilów!
Kokon na wózku zachwiał się w niemym przerażeniu.
-Połączenie twojego serum, bakterii tężca i komórek mózgowych pobranych od wściekłych psów stworzyło zarazę niemal doskonałą. Każdy, kto zginie od ran zadanych przez moich żołnierzy, niemal natychmiast zmieni się w dziką bestię. A potem w ślepym szale sam rzuci się do walki, próbując nasycić niepohamowany głód ciałami swoich pobratymców. Armia jest mi zbędna – powstanie sama, gdy tylko dotrę do celu. Wystarczy mi jeden oddział, który wszystko zapoczątkuje. Nie więcej.
-I myślisz, że połączenie ich mózgów z twoim zapewni ci dostateczną kontrolę? Nie zdołasz przecież przeprowadzić lobotomii na każdej ofierze twojej kampanii!
-Jak dotąd, instynkty kazały im uznać mnie i moich żołnierzy za dostatecznie… niestrawnych.
-Co?!
-Tak, Herbercie. W okolicy kręciło się dostatecznie wielu bezużytecznych dagos, na których pozwoliłem sobie sprawdzić działanie mojego wynalazku. I, przyznać muszę, działa dość dobrze, by można było przestać nazywać go eksperymentem i wypuścić z laboratorium. To już nie rozważania szalonego naukowca nad teorią ani nieudana próba kończąca swój żywot w piecu… Och, wybacz mi tą bolesną aluzję. – zakończył Claphead w wyjątkowo ironicznym tonie.
-Łudziłem się… Że moje serum przyniesie jakiekolwiek pozytywne efekty… Ale ty dowiodłeś, że byłem w błędzie. Że mój obłęd nie dał światu nic poza cierpieniem.
-W krytycznym momencie zabrakło ci odwagi. Nic więcej. Kiedy cały świat uznał mnie za martwego, poczułem się prawdziwie wolny. Nie obowiązywały mnie już prawa ludzkie, a ty przekonałeś mnie, że boskie są ledwie zabobonem i orężem tyranów. Dlatego wiem, jak to jest czuć się bogiem!
-Chyba nie muszę ci przypominać, do czego doprowadziłem, ożywiając dziekana Halseya?!
-Nie musisz, Herbercie. Sam przecież widziałeś, że wszystko dało się… naprawić.
-Naprawić… - wujaszek znów rzucił się nerwowo na swoim wózku. – Użyłeś go jako królika doświadczalnego, a potem zamordowałeś!
-Nie wcześniej nim upewniłem się, że zastrzyk z komórek macierzystych, dzięki którym przeżyłem, przywróci mu całkowitą jasność myślenia. Ale cóż, dziekan wpadł w szał, zaczął się miotać…
-I dlatego strzeliłeś mu w głowę?!
-Och, Herbercie…Zapominasz, że dziekan Halsey był martwy od niemal dwudziestu lat. A tymczasem, tempus fugit… Musimy się przygotować. „Veronica” odpływa dziś wieczorem.
Koła wózka zaskrzypiały, a ja uznałem, że czas się wynosić. Po omacku wycofałem się o kilkanaście stóp. Wodziłem palcami po wilgotnej ścianie, żeby się o nic nie potknąć. Może rozmijanie się z normalnością było właściwe mojej rodzinie, ale dla mnie groszowy horror stający się rzeczywistością był jednak za dużym szokiem.
Miałem chęć puścić pawia.
Zapaliłem latarkę, zerknąłem na zegarek i odetchnąłem zimnym, stęchłym powietrzem. Owszem, mogłem sobie wyobrażać, że jestem cholernym Alanem Quartermainem, a to skalne tunele gdzieś w afrykańskiej dziczy, dodatkowo próbując sobie przypomnieć sobie jakiś chwytliwy kawałek z Cotton Clubu, ale cała sytuacja była dla mnie jak stanie w lufie największej pieprzonej giwery, jaką mogłem sobie wyobrazić. Jakbym nagle skurczył się do pół cala wzrostu i wlazł do lufy czterdziestki piątki.
Biec? Nic mnie jeszcze nie goniło. Iść powoli? Nikogo bym nie oszukał, że jestem spacerowiczem. Jeszcze raz przypomniałem sobie zeszły październik. Potem przez miesiąc chodziłem nakręcony i spałem ze spluwą pod poduszką. W końcu nie każdego dnia facet walił sobie w łeb na twoich oczach. O ile widok trupa jeszcze mogłem znieść, sam akt zabójstwa sprawiał, że robiło mi się nieprzyjemnie. Trup – to trup. Umarł, mówi się trudno. Ale kiedy nagle facet, którego miałeś wypytać, żył i nagle bum, było po nim, docierało do ciebie, że tak naprawdę nic nie wiesz o życiu. I nie chcesz wiedzieć. Nawet jeśli byłeś przyzwyczajony do huku wystrzału, to ten przerażał cię i przeszywał na wylot.
Ale do tej pory jakoś radziłem sobie sam. W końcu ludzie mieli problemy, ze sobą, z innymi, sięgali dna, rzucali się z Mostu Brooklyńskiego, to było tak nieznośnie normalne. Molly Danvers, moja koleżanka ze szkoły, otruła się trutką na szczury, bo facet jej marzeń okazał się zwykłym sukinsynem. A ja? Zawsze miałem potrzebę coś udowadniać. Że dam radę. Że znajdę robotę. Że w niej przetrwam. Mogłem zostać dziennikarzem, albo nawet, cholera, bibliotekarzem. Być nowym Wilkie Collinsem, a nie postacią z Wilkie Collinsa. Ale nie, młodzieńcze marzenia wzięły górę nad zdrowym rozsądkiem. Zostałem chłopcem na posyłki w agencji detektywistycznej – bo kto by się spodziewał po młodym, narwanym szczawiu, że kogokolwiek szpieguje, i to skutecznie?
Wlokłem się tunelem, zrezygnowany i pogrążony w myślach po same uszy. Nie zauważyłbym nawet, gdyby coś wyskoczyło z ciemności i odgryzło mi tyłek. Co chwila przychodziło mi na myśl kolejne pytanie bez odpowiedzi. Zaczynałem naprawdę żałować, że nie zignorowałem bełkotu Derby’ego i nie zostałem w Wielkim Jabłku, żeby zajmować się kolejnymi niewiernymi mężami i skradzionymi papierośnicami. Cholera, co mnie podkusiło, żeby koniecznie udowodnić temu popapranemu doktorkowi, że wujaszek Herb naprawdę nie żyje, a on powinien wrócić do zakładu?! Powiedzieć, że utknąłem sześć stóp pod ziemią, to mało. Na mojego czuja było przynajmniej dwadzieścia.
Minąłem resztki krzesła, dostrzegłem skręt w lewo… Jeśli dobrze się orientowałem, na powierzchni oznaczało to kierunek mniej więcej południowy, czyli byle dalej od North Endu i sypiącej się purytańskiej zabudowy. Cały czas rozglądałem się wokół, a od czasu do czasu ciszę przerywało odległe basowe dudnienie albo skrzeki, piski i chroboty ze wszystkich okolicznych kątów. Wolałem najpierw się upewnić, w co strzelałem, a dopiero potem pociągnąć za spust – w takim miejscu huk od razu by mnie ogłuszył, a to oznaczało znaczne trudności w usłyszeniu, że coś nadchodziło, zwabione hałasem. Poświeciłem w głąb tunelu – na końcu widziałem tylko jednolitą ciemność, co oznaczało, że mam przed sobą przynajmniej sto stóp prostej drogi, bez wyrw w stropie ani posadzce. Co było dalej – nie wiedziałem.
Ruszyłem więc dzielnie, patrząc pod nogi i rozglądając się na boki, czy przypadkiem nie znajdę tam odsłoniętego wejścia do czyjejś piwnicy. Kilka szczurów rzuciło się do ucieczki, gdy skierowałem na nie światło latarki, jednak nic groźniejszego nie zamierzało wchodzić mi w drogę. Przemierzyłem więc korytarz aż do dość ostrego zakrętu, rozejrzałem się po ścianach…W jednej z nich zauważyłem niewielką szczelinę. Obróciłem latarkę w dłoni i opuściłem pistolet, zrobiłem pół kroku w przód…
Ściana niemalże podeszła do mnie. Huk wybijanych cegieł rozniósł się echem po tunelach. Odskoczyłem spanikowany, odruchowo unosząc broń i przymykając lewe oko. W świetle latarki dostrzegłem pokryty rudym pyłem wyjątkowo niesympatyczny pysk o przekrwionych oczach, płaskim nosie i rozszczepionej wardze, szczerzący do mnie kły. Paskuda gramoliła się z trudem przez wybitą przez siebie dziurę, zaciskając szponiaste palce na pękniętych cegłach. Przynajmniej tyle zauważyłem, ciągnąc za spust. Nawet nie sprawdzałem, czy skutecznie trafiłem – dzwoniło mi w uszach, serce miałem w gardle, a żołądek pewnie już szykował się do ucieczki tyłkiem.
Ciąg dalszy rozmył mi się w najszybszej ucieczce od czasu, kiedy to jako mały szczyl stłukłem szybę w warsztacie stolarskim w Queens. Było kilka zakrętów, dużo machania latarką przy rozpaczliwych próbach utrzymywania równowagi, trzy naboje wystrzelone w ruchomą przeszkodę w postaci trzech kolejnych pokrak, imponujący kopniak wprost w czoło tej, która jakimś cudem przetrzymała mój wyczyn strzelecki…
Oprzytomniałem po staranowaniu barkiem drzwi czyjejś piwnicy. Pierwsza myśl – zwaliłem sobie na głowę belkę i trafiłem do nieba. Światło było oślepiające, nadal słyszałem tylko charakterystyczny wizg spowodowany strzelaniem z cholernie głośnej giwery, jaką był Colt .45 Auto w zamkniętym pomieszczeniu, a ręce miałem rozrzucone na boki. Oczekiwałem tylko nadejścia Świętego Piotra i zaksięgowania mnie jako kolejnego anioła.
Potem odzyskałem ostrość widzenia. Leżałem na wznak w ruinach, a dwóch robotników gapiło się na mnie jak na idiotę. Błotniste kleksy pokrywały moje spodnie, koszulę i płaszcz, a mokre mokasyny były pokryte dość grubą warstwą burego szlamu.
-Nie próbujcie wnikać, co tam jest. – wysapałem z trudem, zbierając się z ziemi. Schowałem pistolet, wyłączyłem latarkę i jak gdyby nigdy nic skierowałem się do wyjścia, przyciągając spojrzenia całej ekipy rozbiórkowej. Moje buty ciamkały smętnie przy każdym kontakcie z podłożem, a ja sam czułem, jakby ktoś podziurkował mi płuca igłą. Musiałem wrócić do domu mojego pracodawcy, zrobić ze sobą porządek i do szóstej wieczorem wymyślić plan, jak nie dopuścić do wypłynięcia tego nieszczęsnego statku w morze. Możliwie bez składania zbędnych wyjaśnień na policji, która i tak potraktowałaby mnie jak wariata i odstawiła do lokalnego zakładu zamkniętego. Jak to mówią, są na tym świecie rzeczy, o których się filozofom nie śniło. A co dopiero zwykłym krawężnikom.
Wilkes mało nie padł, otwierając mi drzwi. Wytarłem buty, spojrzałem na niego… Nie kwapił się do udzielenia jakiegokolwiek komentarza, więc poprosiłem o mokrą szmatę do oczyszczenia mojego obuwia z błota. Byłem obolały i marzyłem tylko o dwóch kwadransach w wannie. Cała reszta była nieistotna.
Zastanawiałem się, czy wtajemniczać doktorka w cały ten cyrk. Wątpiłem, żeby okazał się jakoś szczególnie pomocny – wujaszek Herbie był w końcu tylko gadającą głową, a Clapheadowi odbiło do reszty, więc perswazja nie wchodziła w grę. Ale, jak to mówią, co dwie głowy to nie jedna - może jednak miał jakiś sposób na tych dwóch? Tak czy owak, delektowałem się leżeniem w wannie i składałem w myślach plan. Możliwie bez niepotrzebnego strzelania, grożenia bronią, walenia deską po głowie i wysadzania czegokolwiek bez powodu. Nawet znając Kanadyjczyków i ich cokolwiek odmienny sposób myślenia (zwłaszcza po oberwaniu stropem lazaretu w głowę), nie przewidywałem frontalnego ataku, abordażu i wyrzucania załogi za burtę – taki plan nadawał się do tanich opowiastek o kolejnym potomku kapitana Nemo, a ja miałem przeciwko sobie weterana Wielkiej Wojny.
Mogłem się tylko domyślać, że „Veronica” to statek na tyle duży, żeby przepłynąć Atlantyk i zawinąć do Niemiec. A to oznaczało, że było dość trudno się na nią dostać, ale schować się na pokładzie to dziecinna igraszka. Niestety znając życie, doktor Derby raczej nie był przyzwyczajony do skradania się. Musiałem albo rozwiązać tę sprawę sam, albo jakoś dyskretnie przemycić go na pokład.

Doktorek kazał mi zaczekać kwadrans, po czym stawił się w moim pokoju, najwidoczniej gotów do drogi. Nawet nie domagał się zbyt wielu wyjaśnień. Słowa „Wujek Herbie żyje, ale jako gadająca głowa” oraz „Claphead chce najechać Niemcy z pomocą armii żywych trupów” wystarczyły. Złapaliśmy taryfę i ruszyliśmy w stronę portu.
Derby wiercił się nerwowo. To już powinno było dać mi do myślenia. Jednak byłem trochę bardziej przejęty powstrzymaniem wariata grożącego przynajmniej jednemu krajowi, więc zignorowałem dziwne zachowanie doktorka. Dyskretnie poprawiłem schowaną pod marynarką kaburę i sięgnąłem po portfel.
„Veronica” stała przy kei, a żuraw właśnie ładował na nią kilka sporych skrzyń. Tragarze kręcili się wokół statku, co podsunęło mi pewien plan. Opróżniłem kieszenie marynarki i rozejrzałem się za jakimś ustronnym miejscem. W zaułku za magazynem podałem Derby’emu moją marynarkę, zdjąłem szelki z kaburą i golf… Po chwili już ukrywałem moją czterdziestkę piątkę pod swetrem, a Derby’emu nakazałem czekać z moją marynarką.
Wspiąłem się na kosz na śmieci, spojrzałem na otwarte okno jakieś półtorej stopy nade mną… Szczelina była na tyle duża, że mogłem się bez problemu przecisnąć. Chwyciłem brzeg framugi, podskoczyłem…
Kosz wywrócił się z głuchym brzękiem, a ja zawisłem na rękach. Z trudem podciągnąłem się, przerzuciłem jedną nogę przez framugę, potem drugą i zeskoczyłem na stertę drewnianych pudeł. Miałem szczęście – nikt nie widział, jak wszedłem, więc mogłem wziąć pierwszą lepszą skrzynkę i wyjść. Trafiło na tą z dużym czerwonym napisem „Materiały Wybuchowe”. Miałem dziwne wrażenie, że wszechświat robi sobie ze mnie jaja.
Statek kołysał się lekko, jednak nie na tyle, żebym stracił równowagę. Wielkie skrzynie stały niemalże na środku – odstawiłem więc niesione przez siebie pudło i zacząłem oglądać najbliższą. Wyglądała, jakby ktoś próbował ją otwierać. Jeden z brzegów był ubrudzony błotem, a z desek sterczało kilka drzazg – wycofałem się więc dyskretnie i ruszyłem po kolejną skrzynkę.
Tym razem obszedłem cały magazyn, szukając czegokolwiek, co można było wyrzucić z dużej skrzyni, aby wcisnąć się tam samemu. Nie myliłem się – niemalże na samym końcu walała się sterta żelastwa: świdrów, stojaków, łańcuchów i tym podobnych klamotów. Obróciłem z kolejną skrzynką i zacząłem kombinować, gdzie by się tu ukryć. Ładownia była dość obszerna, co oznaczało sporo możliwości – wystarczyło się wspiąć na stertę skrzynek, zeskoczyć w zagłębienie między nimi i siedzieć cicho. Nie mogłem się pozbyć wrażenia, że robię coś na odwrót… W końcu kto zdrowy na umyśle ukrywałby się na statku wypływającym z Ameryki?
Po jakimś kwadransie usłyszałem łoskot pracujących silników. Statek zakołysał się mocniej, gdzieś na górze zaryczała syrena…
*
Wyczołgałem się spod płóciennej plandeki okrywającej szalupę. West wszedł na pokład i zniknął, więc zdecydowałem się samemu zakraść na statek. Obawiałem się, że byłem jedyną osobą, która mogła powstrzymać majora Claphama-Lee przed wcieleniem jego planu w życie – i musiałem zrobić wszystko, by tego dokonać. Modliłem się, by sześć kul w moim rewolwerze wystarczyło.
Statek wypływał już z Zatoki Bostońskiej, kołysząc się na falach. Stałem przy luku prowadzącym do ładowni, gdy nagle usłyszałem ze środka strzały. Odskoczyłem przerażony, gdy odłamki drewna rozprysnęły się wokół, a z wnętrza statku wychynął upiorny kształt. Instynktownie wymierzyłem i pociągnąłem za spust – dopiero po chwili dotarł do mnie odrażający smród rozkładających się zwłok. Bezwładne ciało zatoczyło się i runęło na pokład.
*
To było całkiem sprytne, jak na kompletnego świra. Usłyszałem donośny chrobot i trzask łamanego drewna akurat w chwili, kiedy jeden z marynarzy przechadzał się między skrzyniami z latarką w ręku. Wychyliłem się, żeby sprawdzić co się dzieje i żołądek podszedł mi do gardła.
Marynarz miotał się w uścisku dwóch paskudnych, żylastych łap, które przyciskały go do wielkiego drewnianego pudła. Jedna trzymała go za gardło, a druga grzebała we wnętrznościach. Latarka upadła na pokład – nie marnując czasu, wyskoczyłem zza skrzyń i sięgnąłem po pistolet, aby ratować nieszczęśnika, a przynajmniej uziemić kreaturę z pudła, tym razem na dobre.
Nie zdążyłem. Marynarz runął z rozszarpanym gardłem, a żylaste łapy zniknęły z powrotem w ciemnościach skrzyni – przynajmniej na moment, który wykorzystałem na podniesienie latarki i wycelowanie w punkt, z którego za chwilę miał się wychylić przeciwnik.
Ściana skrzyni rozprysnęła się na kawałki, a z wnętrza wychylił się wyjątkowo śmierdzący osobnik. Zacisnąłem zęby, czując powracający obiad, spojrzałem draniowi w oczy…
Były puste i szkliste, jak oczy trupa. To były oczy trupa. Jego szarą, pomarszczoną twarz wykrzywiał nieludzki grymas. Takiego paskudztwa nie widziałem jak dotąd… I nie miałem chęci widzieć ponownie. Pociągnąłem za spust, profilaktycznie dwa razy.
Kolejna skrzynia rozpadła się z trzaskiem, tuż za moimi plecami. Odwróciłem się, odbijając metalowym chwytem latarki wyciągniętą, szponiastą rękę. Strzeliłem znowu.
To było jak walka z Hydrą. Łoskot łamanego drewna rozbrzmiewał w całej ładowni, a z kolejne kreatury wyrywały się ze skrzyń. Jedna wybiła dziurę w luku dachowym i wyskoczyła na główny pokład, dwa kolejne skupiły się na mnie. Nie wyglądało to dobrze – zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że tuż za nimi Claphead brnął do wyjścia – w wojskowym płaszczu, z wielkim plecakiem i metalowymi pojemnikami przytroczonymi do pasa.
Dwa szybkie strzały oczyściły drogę. Ruszyłem w pościg za Clapheadem, starając się nie potknąć o leżące wokół ciała, ale nagle padłem jak długi. Pistolet wypalił, kula zrykoszetowała od ściany i trafiła w jeden z metalowych pojemników przy pasie Clapheada. Odwróciłem się – marynarz trzymał mnie za kostkę i próbował się do mnie podczołgać z wyrazem twarzy zdradzającym przemożną chęć zrobienia mi krzywdy. Nie wyglądało to dobrze.
Strzeliłem, jak w zwolnionym tempie. Zamek pistoletu odskoczył do tyłu – i już tam został. Głowa marynarza opadła na pokład, a jego chwyt zelżał. Zerwałem się na równe nogi i, widząc kolejną pokrakę wychylającą się zza skrzyń, rzuciłem się do ucieczki.
*
Musiałem jak najszybciej dostać się do ładowni. Wpadłem do nadbudówki i zbiegłem po metalowych schodach, odpychając na bok zaskoczonego marynarza. Na dole kolejna bestia bezsilnie drapała pazurami zardzewiałe drzwi, jednak na mój widok odwróciła się, wydając z siebie gardłowy pomruk.
Jej uderzenie rzuciło mnie na metalową podłogę. Rewolwer upadł gdzieś w ciemny kąt, a moje ramię pulsowało potwornym bólem. Z trudem zepchnąłem potwora z siebie i ostatkiem sił skoczyłem po leżącą nieopodal broń. To była moja ostatnia szansa…
Odwróciłem się na plecy i wypaliłem pięć razy w nadciągające obrzydlistwo. Z trudem podniosłem się i skierowałem do ładowni. Nie miałem innego wyjścia. Musiałem ostatecznie zniszczyć chore wytwory Herberta Westa, odrażające bestie, które geniusz obłąkańca przemienił z ludzi w oszalałe maszyny do zabijania. Unicestwić je za wszelką cenę.
*
Zatrzasnąłem za sobą solidne metalowe drzwi, ostatecznie odgradzając się od ostatniej paskudy, którą Claphead zabrał ze sobą na statek. W maszynowni było nas tylko trzech – ja, Claphead i mój drogi wujaszek, wyglądający zza ramienia Kanadyjczyka. Już planowałem się przywitać, gdy usłyszałem odbijający się echem po kadłubie huk wystrzałów.
-Kim jesteś?! – Claphead zadawał zdecydowanie zbyt proste pytania, w dodatku w bardzo niewłaściwym tonie.
-Prywatnym detektywem. Pewien doktor Derby zgubił trzy lata temu kumpla, chyba właśnie nosisz go na plecach.
Wujaszka zatkało, Clapheada zresztą też. Dziwnym nie jest, kto by uwierzył wariatowi? Tylko drugi wariat.
Zmierzyłem obydwu wzrokiem. Z wujaszka nie zostało dużo – raptem tkwiący w worku korpus i poznaczona bliznami głowa o wychudłej, bladej twarzy. Drugi wyglądał dużo bardziej interesująco.
Jego głowę łączyło z szyją kilka rurek i metalowych wsporników. Przerwa między szczęką a grdyką była zauważalna – ponad pół cala między zagojonym kikutem szyi, w którym tkwiły szklane i gumowe rurki różnej średnicy, a poszarpaną skórą wyglądającą, jak robota bardzo nieudolnego kata albo wariata z tasakiem. Aż przypomniał mi się wierszyk o Lizzie Borden. Zresztą powyżej szyi Claphead wcale nie wyglądał lepiej – wyraz twarzy, włącznie z ledwie dostrzegalnymi tikami i chaotycznym łypaniem oczami na wszystkie strony, zdradzał objawy wyjątkowo ciężkiej szajby, a z ogolonej na łyso głowy sterczał kawałek metalowej rury, otaczającej pęk kabli biegnących do sześciu pojemników przytroczonych do jego pasa. Konkurs na najbardziej szalonego naukowca wygrywał w cuglach.
-Nazywam się West, z tego normalniejszego odłamu Westów z Massachusetts. I przykro mi bardzo, wujaszku, ale ten kanadyjski cymbał prosi się, żeby mu zgasić światło.
Zmieniłem magazynek, blokada zamka ustąpiła ze szczękiem… I w tym momencie przez drugie drzwi wpadł nie kto inny, jak doktor Derby. Nie wyglądał najlepiej – podarta marynarka przesiąkała krwią z rozszarpanego ramienia, a fryzura w nieładzie i maniakalnie łypiące wokół oczy pasowały do wiązki dynamitu, którą doktorek trzymał w ręku.
-To już koniec, Herbercie! Ostateczny koniec! Ani ty, ani Eryk…
Przestałem go słuchać tuż po tym, jak zauważyłem iskry przesuwające się wzdłuż lontu. Wsunąłem spluwę z powrotem do kabury, szarpnąłem za ciężką metalową klamkę i z zadziwiającą nawet mnie samego prędkością wypadłem na pokład. Zdołałem jeszcze wrzasnąć „Opuścić statek, zaraz wybuchnie!” i wykonałem wzorowy skok za burtę.

Huk rozszedł się po całej zatoce – wiązka dynamitu, kotły ze sprężoną parą i zimna morska woda nie należały do szczególnie dobranych połączeń. „Veronica” nabierała wody na tyle szybko, że marynarze z trudem zdołali spuścić na wodę raptem pięć szalup…
Wyciągnęli mnie, i to nawet sprawnie. To, że byłem do tyłu o jeden pusty magazynek i przemoczyłem kolejny komplet ciuchów, się nie liczyło. Większym problemem było wytłumaczenie Ednie Willmore, dlaczego jej siostrzeniec nagle zdecydował się skorzystać z tak nietypowej formy rozrywki. I to, kto zapłaci mi za tę wariacką robotę.
Odcinek drugi Boston Freakout :D
© 2007 - 2024 Bjornieman
Comments0
Join the community to add your comment. Already a deviant? Log In